Creepypasta Wiki
Advertisement

Jacek uniósł głowę do góry i spojrzał w niebo. Kilka płatków śniegu delikatnie spoczęło na jego twarzy i roztopiło się. Uśmiechnął się ponuro, po czym wrócił do środka. Tuż przed samym wejściem zatrzymał się, wyjął szmatę z pobliskiej torby i przetarł kółka od wózka inwalidzkiego. Nie chciał zabłocić sobie swojego mieszkania. Zwłaszcza, że mycie podłóg było dla niego dość ciężkim doświadczeniem. W końcu przetarł oba koła i wjechał do domu.

Był samotnikiem, z nikim się nie spotykał, z nikim nie rozmawiał. Z kilkoma wyjątkami. Między innymi z matką, która przyjeżdżała do niego raz w tygodniu - w niedzielę, przywożąc jedzenie oraz modlitwę. Nie lubił tych chwil, gdy ona klęczała obok niego, i razem, głośno i wyraźnie modlili się do Boga o jego uzdrowienie. Nie wierzył, że to możliwe. Był realistą i ateistą. Miał złamany kręgosłup, złamał go z własnej głupoty, wskakując na główkę do stawu w miejscu, którego nie znał. Myślał, że jest tam więcej niż trzy metry. Nie spodziewał się wzgórza ukrytego metr pod wodą. Miał potrzaskany kręgosłup, to był cud, że w ogóle mógł ruszać rękoma. Dziesięć kręgów złamanych w pół. Nic nie mogło tego naprawić. Nic. Ale jego matka modliła się każdego dnia o ozdrowienie i nie miał serca jej uświadamiać, że to bez sensu. Od zawsze była głęboko religijna.

Kolejnymi osobami, z którymi się kontaktował byli ludzie z serwera pewnej mało znanej strzelanki oraz szef, który okresowo zlecał mu wykonanie nowej strony World Wide Web albo grafiki. Nie rozmawiał z nikim więcej. Całkowicie pochłonął go świat wirtualny. Wiele razy nic nie jadł przed trzy, może cztery dni, tylko grał, pracował albo surfował po Internecie. Taki tryb życia sprawił, że schudł, bardzo mocno schudł. Wiele osób powiedziałoby, że zostały z niego tylko „skóra i kości”.

Podjechał teraz do uruchomionego komputera i włączył przeglądarkę internetową. Sprawdził pocztę, a następnie zaczął przeglądać blogi, szukając jakiegoś ciekawego do poczytania. Była trzecia w nocy, wtorek, więc na serwerze nikogo nie było. Nie miał z kim grać, a z botami potrafił grać i wygrywać, mając zamknięte oczy i wyciszony dźwięk.

Bezsensownie klikał przed ponad dwie godziny, otwierając i zamykając blogi. W końcu wyłączył przeglądarkę i jęknął z rozpaczy. Znowu ta niemoc. Dobijała go ona. Zamknął oczy i pozwolił, by łzy znowu mu pociekły po policzkach. Coraz częściej mu się to zdarzało. Z każdym tygodniem stawał się coraz słabszy psychicznie.

W końcu podjechał wózkiem do łóżka i zrzucił się na nie. Siła, jakiej do tego użył była tak duża, że wózek odjechał w drugą stronę i uderzył w szafkę za sobą. Ignorując ten fakt, Jacek zamknął oczy i zaczął zasypiać. Tuż przed tym, jak przekroczył magiczną granicę snu a jawy, uświadomił sobie, że nie zamknął drzwi wejściowych. Było jednak za późno. Jego spragniony snu organizm pokonał instynkt samozachowawczy.

Zimno, jakie odczuwał na całym przedzie ciała sprawiło, że się obudził. Leżał na brzuchu, na czymś twardym. Sądząc, że to podłoga, a zimno spowodowane jest awarią ogrzewania, otworzył oczy. Powitała go ciemność. Całkowity brak światła. Jako że był realistą uznał, że to po prostu awaria prądu. Postanowił udać się do kuchni. Najpierw musiał jednak znaleźć swój wózek. Sięgnął po telefon, chcąc przy nikłym świetle wyświetlacza dostrzec chociaż kontury, gdy z przerażeniem odkrył, że jest kompletnie nagi. Było ciemno, zimno, on leżał nagi nie wiedząc gdzie jest. Ze strachem odkrył, że nie leży na panelach, tylko na kocich łbach.

Zaklął w myślach na swoją głupotę. Rozumował, że ktoś go porwał dla okupu. Że ktoś wykorzystał fakt, że Jacek nie zamknął drzwi i się włamał. Że ułatwił robotę najbardziej jak mógł. Zaklął po raz drugi. W momencie, gdy echo przekleństwo dobiegło końca, zapadła jasność. Ktoś włączył światło, które momentalnie go oślepiło. Mrużąc oczy i czekając, aż jego wzrok przyzwyczai się do światła, zauważył napis tuż przed sobą, który z każdą sekundą stawał się coraz bardziej wyraźny i czytelny.  W końcu odczytał go i mimo całej grozy sytuacji prychnął pogardliwie. Napis brzmiał: „Ciało jest twoim najmniejszym problemem”.

Nienawidził ludzi, którzy twierdzili, że złamany kręgosłup nic nie znaczy, że liczy się hart ducha. Gówno wiedzieli. Ciało było wszystkim, co człowiek miał. Nie istniało nic poza tym. Rozejrzał się po pomieszczeniu. W sumie był to biały, czysty pokój, zbudowany z kamienia i cegły. Z trzech stron nie było drzwi, z czwartej, najbardziej odległej od niego były, ale bez klamki, za to z klapą dla psa. Leżał trzydzieści minut, oceniając sytuację oraz czekając, aż jego oprawca po niego przyjdzie, gdy nagle zawyła syrena. Głośno i mocno. Zaskoczony zaczął się rozglądać, próbując dociec, skąd wydobywa się dźwięk. Zamiast tego ściana, pod którą leżał, zaczęła sunąć do niego. Przerażony, zaczął uciekać od niej, czołgając się. Kierował się do drzwi. Instynkt podpowiedział mu że jeśli nie przejdzie przez drzwi zostanie zgnieciony. Czuł, jak ściana powoli napiera mu na stopy. Nie mógł poruszać się zbyt szybko, jednak udało mu się dotrzeć do drzwi. Brak klamki spowodował, że musiał przecisnąć się przez klapę dla psa. Był mały i chudy, więc zrobił to bez problemu.

Przechodząc przez klapę, wylądował w ciasnym korytarzu o szerokości sześćdziesięciu, może siedemdziesięciu centymetrów. Kawałek przed nim, wisiała kartka z napisem: „Liczy się hart ducha a nie ciała”. Zerwał kartkę, zgrzytnął zębami i zaczął się czołgać do wyjścia. Zaczynał pojmować, że bierze udział w grze. Nie pozostało mu nic innego, jak zagrać w nią. Korytarz po pewnym czasie skręcał o dziewięćdziesiąt stopni w lewo. Przerodził się w inny, diametralnie inny od poprzedniego. Zniknęła biel, zastąpiły ją poplamione krwią szare i brudne ściany. Podłoga, składająca się wcześniej z kamieni, zamieniła się w prostą wykładzinę z licznymi otworami. Zastanawiając się, co dalej, kontynuował podróż nową trasą. Gdy pokonał odległość pięciu metrów, usłyszał zgrzyt. Spojrzał do tyłu. I do góry. Dopiero teraz zauważył, że cały sufit pokryty jest kolcami, które właśnie zaczęły spadać. Zrozumiał już, po co są otwory. Przerażony, zaczął się czołgać, bowiem kolejne kolce spadały i były coraz bliżej niego. Mimo że nie widział końca, nie poddawał się, tylko parł naprzód. Aż w pewnym momencie poczuł, że leci w dół. Uruchomiła się zapadnia, która sprawiła, że poleciał w dół, do klatki. Uderzenie ogłuszyło go. Nie dane jednak było mu zemdleć, poczuł bowiem mocne chluśnięcie lodowatej wody. Rozbudzony, spojrzał na wiadro, które przechyliło się chwilę po tym, jak uderzył. Rozejrzał się. Wisiał w  klatce na łańcuchu. Klatka chwiała się, ale była stabilna. Z trzech stron były kraty. Zaś na czwartej, zamontowany był monitor z napisem:

„Maksymalny ciężar klatki: 45 kg

Obecny ciężar klatki: 65 kg

PRZECIĄŻENIE!"

A pod monitorem znajdowała się maczeta i piła. Jacek wyjrzał przez kraty i zaklął. Jego więzienie powoli spadało na dół, do wrzącej wody. Gęsta para docierała do niego, mimo że był jakieś dziesięć, może dwanaście metrów nad lustrem wody. Uśmiechnął się smutno. Miał do wyboru albo pewną śmierć, albo wycięcie tyłu części swojego ciała i wyrzucenie ich przez szczeliny przez kraty tak, że nie będzie przekraczał maksymalnego ciężaru. Oznaczało to poważne samookaleczenia. A on ich nie chciał. Jego życie i tak nie miało sensu. Uświadomił to sobie, siedząc w tej klatce. Dlatego usiadł na podłodze, oparł się o kratę i zaczął czekać, aż jego więzienie zanurzy się. Wiedział, że mógł zakończyć swój żywot, leżącą niedaleko maczetą ale nie miał na tyle odwagi. Wolał pocierpieć. Zamknął oczy.Nie poczuł gazu usypiającego. Zasnął.Obudził się chwilę później. W tym samym momencie otworzył oczy i wrzasnął. Czuł ogromny ból. Od pasa dół. Wrzeszcząc, rozdziawiając swoją szczęką do granic, czując jak pękając mu kąciki ust, odnotowywał fakt, że siedzi na fotelu, a jego nogi są ustawione pod kątem dziewięćdziesięciu stopni względem tułowia. Są rozcięte w ten sposób, że widziałby swoje kości. Gdyby nie fakt, że ktoś wyciął mu je wszystkie, wskutek czego widział jedynie żyły, tętnice i mięśnie, jak leżą bezładnie, próbując znaleźć jakiekolwiek oparcie na nieistniejących już rusztowaniach. Widział, jak krew z tysięcy naczynek krwionośnych, leci w pustą przestrzeń oraz krzepnie.

Najgorszy był jednak napis, jaki zobaczył przed sobą: „To ci się już nie przyda”.

Był on stworzony z ludzkich kości. Prawdopodobnie były to jego kości. Połamane, pogruchotane, powiązane lub w inny sposób przerobione, tworzyły ten makabryczny napis na ścianie. Czarnej ścianie.W końcu jednak ból zlitował się nad nim i wysłał go w słodkie objęcia Morfeusza.Obudził się znowu w klatce. Tym razem nie towarzyszył mu żaden ból, jedynie tępe mrowienie w nogach. Nieprzytomny, spojrzał na monitor. Nie było żadnej informacji dotyczącej wagi. Jedynie krótka notka:„Pospiesz się. One są głodne”,Pod monitorem leżała maczeta. Zaintrygowany, spojrzał na swoje nogi. Były na powrót zszyte, jednak pokryte były setkami małych guzów. Z ciekawości dotknął jednego z nich. Wrzasnął gdy ten poruszył się. Szybko chwycił maczetę z półki i odciął guza. Odleciał kawałek skóry oraz dorodny karaluch. Przerażony i w szoku spojrzał, jak w dziurę zagląda kolejny. Jak próbuje się wydostać. Zaczął odcinać kolejne guzy. Z każdego wysypywał się karaluch. Spanikowany, uświadomił sobie jedną rzecz. Mrowienie powodowały nóżki karaluchów, depczących po jego nerwach. Co gorsza, mrowienie szło do góry. Zamknął oczy i zrobił to co musiał. Zamachnął się silnie maczetą na wysokość prawego uda. Ostrze przebiło skórę za pierwszym razem. Musiał jeszcze dwa razy uderzyć, by oddzielić swoją jedną nogę od reszty ciała. Powtórzył ten zabieg z drugą nogą. Obie były wydrążone w środku, puste, jeśli nie liczyć setek owadów, które rozlazły się po całej klatce, jednak omijając go. Wolały spaść do wrzącej wody, niż się do niego zbliżyć. Jacek zamknął oczy i po raz pierwszy od dawna, zaczął się modlić o szybką i bezbolesną śmierć. Miał dość. 

Obudził się na swoim łóżku. Od razu spojrzał w dół. Obie nogi miał na miejscu. Uśmiechnął się. To był tylko zły sen. Bardzo realistyczny, ale tylko sen. Kaszlnął. Dwa karaluchy wyleciały z jego ust…

Advertisement