Creepypasta Wiki
Advertisement

Posiadłość[]

 Autor: Maurycy Kędzior (aka. Merenbast)


Mam na imię Edward, jestem trzydziestocztero letnim pracownikiem biurowym któremu się udało w życiu zawodowym. Posiadam własne mieszkanie, samochód i mnóstwo pieniędzy odłożonych na czarną godzinę na koncie, jednak pomimo tego w moim życiu czegoś wciąż brakowało. Czułem się niespełniony, a wszelkie próby ułożenia sobie lepiej i tak już uporządkowanego życia kończyły się fiaskiem. Pewnego dnia więc usiałem wieczorem, wziąłem długopis do ręki i spisałem swoje życie w punktach, jak radził mój kolega z pracy. Przeanalizowałem je dokładnie, ale do moich myśli powracał zawsze czas dzieciństwa spędzonego na wsi. Czas błogi i beztroski, spędzony z rodziną i rówieśnikami. Przypominałem sobie moich już dawno nieżyjących rodziców, starszego brata który aktualnie mieszka w Wielkiej Brytanii i z którym raczej nie mam kontaktu, kolegów z podwórka, zabawy pod lasem, stary dwór i mieszkającego tam Tomasza, oraz Andżelikę, która przyjeżdżała zawsze na wakacje do swoich dziadków mieszkających nieopodal dworu.

Tak więc postanowiłem że w piątek po pracy wyruszę do mojej rodzinnej wioski, i zostanę tam całą sobotę, a w niedzielę wrócę do miasta. Jak postanowiłem, tak uczyniłem. Moja rodzinna wioska była położona ok. 50 km za miastem. Dom w którym mieszkałem jako dziecko został już wiele lat temu sprzedany, zaraz po tym jak zmarła nasza matka. Brat się zajmował jego sprzedażą, podobno kupili go jacyś bogaci emeryci z Warszawy.

Dnia 26 sierpnia, roku 201X, około godziny 17:30 dotarłem do mojej wsi, w której nie byłem od czasu pogrzebu matki. Już sam wjazd do niej był z lekka opatrzony małym rozczarowaniem, gdyż nie spodziewałem się dużych zmian, jednak te były ogromne. Przede wszystkim wycięto dużo leśnych zakątków, pobudowano nowe domy i szkołę, zaś wiele pól leżało odłogiem. Dom moich rodziców był nie do poznania: nowa różowo-biała fasada, piękny ogródeczek, nowy żelazny malowany płot i zabytkowy Mercedes na żółtych tablicach rejestracyjnych stojący pod domem.

Przez chwilę stałem i oglądałem swój dawny dom. Przez myśl przemknęło mi że przecież mogę wejść i przywitać się z obecnymi właścicielami, powiedzieć że kiedyś tu mieszkałem. Jednak w tej chwili spostrzegłem ową parę emerytów którzy tu mieszkali leżącą w cieniu. Kobieta pokazała mężczyźnie na mnie, a on podszedł do mnie wolnym lecz zdecydowanym krokiem, z podniesionym czołem i wypiętym brzuchem. Kiedy już znalazł się pod płotem i zmierzył mnie chłodnym wzrokiem, usłyszałem spod jego wąsów:

- Proszę stąd odejść, albo zadzwonię na policję.

Stwierdziłem że z takim podejściem tego człowieka wolę się nawet nie odzywać, więc obróciłem się na pięcie, i poszedłem prosto do samochodu. Resztę dnia spędziłem chodząc po wsi i oglądając, jak bardzo zmieniły się miejsca w których byłem praktycznie każdego dnia jako dziecko. Późnym wieczorem zatrzymałem się na parkingu pod opuszczoną szkołą, do której chodziłem. Stwierdziłem że tutaj spędzę noc.

Następnego dnia do południa dalej włóczyłem się po wsi. Po godzinie trzynastej stwierdziłem że udam się do dworu wcześniej wspomnianego Tomasza, chociaż to że do dnia dzisiejszego już dawno nie było go wśród nas było pewne, gdyż kiedy byłem dzieckiem, on już był stary. Byłem bardzo ciekaw miejsca gdzie chodziłem w dzieciństwie. Czy stało odłogiem i niszczało, czy też kupił je kolejny bogaty burak? Byłem również ciekaw drewnianej chatki dziadków Andżeliki, którzy mieszkali za wzgórzem otaczającym dwór Tomasza. W głębi serca miałem nadzieję że trafię tam na jakiś jej ślad, gdyż bardzo chciałem spotkać ją po latach. Czasami o niej myślałem: jak teraz wygląda, czym się zajmuję, czy ma męża i dzieci, czy w ogóle żyję? W sumie ze wszystkich swoich znajomych z dzieciństwa to ją zawsze wspominałem najlepiej. Niestety nie pamiętałem jej nazwiska, przez co znalezienie jej na jakimkolwiek portalu społecznościowym było niemożliwe. Wiem że to iż zapomniałem jej nazwiska może wydawać się irracjonalne, ale ostatni raz widziałem ją kiedy wchodziłem w wiek nastoletni.

Jar w którym znajdował się dwór pana Tomasza otoczony był polami, i prowadziły do niego dwie drogi: pierwsza od północy, przez do głównej bramy, oraz od południa, która kończyła się przy domu dziadków Andżeliki, a dalej do dworu trzeba było iść piechotą.

Mijałem pola pełne złocistego zboża kołysanego delikatnym wiatrem, wysokiej kukurydzy, jaskrawo-żółtego rzepaku i ziemniaków. W pewnej chwili zdałem sobie sprawę że niezbyt dobrze pamiętam drogę do celu który sobie obrałem, więc postanowiłem zapytać o nią miejscowych których właśnie zobaczyłem pracujących w polu. Zatrzymałem samochód, zgasiłem silnik i wyszedłem.

- Szczęść boże! – zawołałem do nich z daleka i uniosłem jedną ręką kapelusz z rondem, najlepszy na sierpniowe upały. Pomimo głębokiego ateizmu wolałem się przywitać jak tradycja i obyczaj nakazuje.

- A, daj boże! – odpowiedział rolnik również unosząc kapelusz, tyle że słomiany i podnosząc się kiedy ujrzał że idę w jego stronę. Jego rodzina patrzyła z niezbyt dobrze ukrytym zaciekawieniem na mnie.

- Widzę że zbiory będą urodzajne w tym roku – postanowiłem zagadać.

- Oj, i to jeszcze jak! Chociaż ta cholerna stonka nawet w tak urodzajnym roku dokucza. Każdego lata jest jej coraz więcej – spojrzał i skinął głową w kierunku ziemniaków, po czym dodał z uśmiecham – A co pana tu sprowadza?

- Szukam drogi do dworu, mógłby mi pan wytłumaczyć jak mogę tam dojechać?

- Nie wiem nic o żadnym dworze – powiedział szybko niczym poparzony i wrócił do swojej pracy, nawet na mnie nie spoglądając. Jego rodzina, która do tej pory ukradkiem na mnie spoglądała, zaczęła się zachowywać jakby mnie tam w ogóle nie było. Trochę mnie to zdziwiło, poza tym nie jest to duża wieś, i myślałem że chyba każdy powinien wiedzieć o co mi chodzi.

- Chodzi mi o ten duży kamienny dwór w jarze, mieszkał tam kiedyś taki sędziwy pan Tomasz, potomek rodu do którego…

- Już mówiłem, nic nie wiem o żadnym dworze! – powiedział głośno mężczyzna, nie pozwalając mi skończyć zdania. – Proszę pozwolić nam pracować.

- Dobrze, dziękuję. – odparłem zmieszany – Do widzenia.

Lekko zdziwiony owym zajściem, jednak nie zrażony, postanowiłem zapytać kolejnego spotkanego człowieka. Podobnie jak w poprzednim przypadku i tutaj przywitaliśmy się serdecznie, jednak tutaj reakcja na pytanie o dwór była znacznie negatywna. Mężczyzna zapytany o posiadłość splunął przez lewe ramię, a potem udawał że mnie nie słyszy, ani nie widzi.

Pomyślałem że pewnie stary Tomasz naraził się czymś pod koniec życia miejscowej ludności. Tym bardziej że, z tego co pamiętam, nigdy nie chodził do kościoła, a co tutaj, na prowincji było jednym z najcięższych występków jakie można było popełnić. A potęgował to ksiądz który w rozmowach z lokalnymi zawsze piętnował tych co opuszczali niedzielne i świąteczne msze. A przynajmniej tak było za czasów kiedy ja tutaj mieszkałem, zanim poszedłem do liceum. Jednak nie wydawało mi się że mentalność ludzi, szczególnie na prowincji zmienia się z dnia na dzień.

Po kilku godzinach błądzenia w końcu zauważyłem majaczące w oddali wzgórze między polami, to za nim właśnie znajdowała się stara kamienna rezydencja Tomasza. Zajechałem drogą od południa, pod dom dziadków Andżeliki.

Jak można było się spodziewać, dom był nieco zarośnięty chaszczami, jednak znacznie mniej niż przypuszczałem. Zostawiłem swojego ciemno-zielonego Land Rovera tak blisko opuszczonego domu, na ile tylko mogłem podjechać.

Po przedarciu się przez wysokie suche trawy dotarłem do frontowych drzwi które, jak można było się spodziewać, były zamknięte. Jednak zauważyłem że nie jestem pierwszą osobą która tutaj ostatnio chodziła, gdyż trawa była zagnieciona, jak gdyby ktoś próbował obejść dom. Ciężko stwierdzić czy to człowiek czy zwierzę utorowało drogę w wysokiej trawie. Tak czy inaczej udałem się nią, i obszedłem dom dookoła. Ku mojemu zdziwieniu tylne drzwi ze zwykłych heblowanych desek zastałem lekko uchylone.

Nie zastanawiając się długo wszedłem do środka. Po przejściu przedsionka i udaniu się do pierwszego pomieszczenia moim oczom ukazał się zaskakujący widok. Wszystko wyglądało na zniszczone, ale jednocześnie poukładane. Krzesło ze złamaną nogą było ustawione tak aby wyglądało na sprawne, potłuczony talerz ładnie poukładany, inne zbite rzeczy powkładane do drewnianej skrzynki obok której leżały poskładane wiekowe skórzane rękawice ogrodowe, tylko duża drewniana szafa leżała w poprzek dużego pokoju, nie podniesiona. Wyglądało na to że ktoś tutaj nie dawno było, dokonał zniszczeń, a ktoś inny starał się to „naprawić”, tyle, ile był w stanie.

Nie wiem co mi wpadło wtedy do głowy, ale postanowiłem podnieść i ustawić na swoim miejscu przewróconą szafę. Nie była lekka, bo była to stara masywna drewniana szafa, a tym bardziej że w środku wciąż znajdowały się ubrania nieżyjących właścicieli tego domu. Część z nich wysypała się kiedy ustawiałem ją na miejsce, je również postanowiłem poskładać. Wszystko śmierdziało stęchlizną.

Kiedy skończyłem, i wyszedłem tymi samymi tylnymi drzwiami którymi wszedłem, zauważyłem że między drzewami jest wydeptana wąska ścieżka prowadząca na wzniesienie okalające prawie ze wszystkich stron posiadłość Tomasza. Pomyślałem że zamiast iść okrężną drogą, mogę ją sobie spróbować skrócić tą ścieżką, jeżeli się nie uda, to najwyżej zawrócę. Co prawda w mojej pamięci zachował się obraz podobnej ścieżki z drewnianej chatki do dworu, jednak nie przypuszczałem że do dnia dzisiejszego nie zarosła chaszczami jak wszystko wokoło. Pomyślałem że to pewnie przez zwierzęta, które często wydeptują podobne ścieżki.

Kiedy dotarłem na szczyt rozejrzałem się po okolicy. Co prawda nie był to najwyższy punkt, jednak było stąd widać dosyć sporo. Dopiero wtedy dostrzegłem niezwykłość tego miejsca, której nie dostrzegałem w dzieciństwie; jar w którym znajdowała się kamienna posiadłość wyglądał bardziej jak wielka i dosyć głęboka dziura po meteorycie, o dosyć wypiętrzonej krawędzi od strony zachodniej, po której stał dwór, tak że w godzinach wieczornych cień owej krawędzi, niczym czarny całun okrywał posiadłość, zaś w północnym zboczu znajdowała się jakby wyrwa, przed którą ustawiono piękną, lecz dzisiaj już zzieleniałą i porośniętą mchem bramę, składającą się z czterech kolumn, po dwie na każdym boku, podtrzymujące kamienny trójkąt ze zdobieniami, a całość była w antycznym rzymskim stylu.

Po chwili zadumy nad terenem posiadłości i złocisto-żółtymi polami zbóż i rzepaku postanowiłem ruszyć dalej, w dół, ku posiadłości. Szedłem nieśpiesznym krokiem podziwiając wszystko wokoło. Po drodze widać było mocno zrujnowaną stajnię i prawie nieistniejące domy służby, które pewnie były już opuszczone zanim narodził się Tomasz, piękną, lecz niszczejącą, okrągłą altanę z pozieleniałym miedzianym dachem oraz troszkę dalej mały rodzinny cmentarzyk z kilkoma kamiennymi nagrobkami. Dotarłem do miejsca w którym ścieżka się rozwidlała, lewa odnoga prowadziła do nagrobków, zaś prawa do altany. Postanowiłem pójść przyjrzeć się nagrobkom, gdyż wydawało mi się że jest wśród nich jeden nowy.

Posiadłość.

Zdjęcie posiadłości Tomasza.

Nie myliłem się, i dokładnie tak jak przypuszczałem, był to nagrobek Tomasza, a właściwe Thomasa von Rittersdorf, ostatniego potomka austriackiego szlacheckiego rodu, który umarł w zapomnieniu. Jego nagrobek wyróżniał się na tle pozostałych, gdyż w przeciwieństwie do nich nie był po prostu kamienną płytą położoną na ziemi, lecz czarnym granitowym obeliskiem z wyrytą na nim inskrypcją.

- Szkoda że cię nie pożegnałem. – powiedziałem cicho, klękając przy pomniku.

Tomasz umarł w okresie kiedy ja studiowałem, i zacząłem jednocześnie pracować, a więc w czasie kiedy całkowicie przestałem wracać do rodzinnej wioski. Przez chwilę było mi smutno, gdyż jako dziecko bardzo go lubiłem. Pomyślałem że jutro kupię mu okazałego znicza i postawie przed czarnym pomnikiem. Z tą myślą wstałem i udałem się do samego dworu.

Spojrzałem na dwór przede mną, i pomyślałem: Ciekawe dlaczego komunistyczne władze Polski Ludowej nie odebrały go Tomaszowi. No cóż, tego pewnie nigdy się nie dowiemy.

Stare, ciężkie drewniane z których brązowa farba odchodziła płatami, wyposażone w kute zardzewiałe zawiasy, ustąpiły zadziwiająco lekko. W środku panował półmrok, trochę większy niż w czasach kiedy żył Tomasz, gdyż teraz część z okien była zabita deskami lub całkowicie zasłonięta, jednak pomimo tego w środku nie dało się czuć zapachu stęchlizny, jak w poprzednim opuszczonym domu który odwiedziłem.

Sam dwór nie był jakoś bardzo wielki, lecz za to prezentował się niesamowicie, zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz. Był on zaprojektowany w angielskim neogotyckim stylu, co było niesamowitą rzadkością w tym rejonie. We wnętrzu można było znaleźć masę przeróżnych sprzętów gromadzonych tutaj zapewne od połowy XIX wieku. Panowała tutaj niesamowita atmosfera, z jednej strony wszystko wyglądało niemal jak ze starej opowieści grozy, a z drugiej czułem w sercu niesamowitą błogość i spokój, jaki nie czułem tak dawno, że nawet nie jestem w stanie określić kiedy ostatnio czułem się tak dobrze.

Rozejrzałem się pobieżnie po parterze i stwierdziłem że to chyba jedyne miejsce w tej wiosce które nie uległo zmianie. Stwierdziłem że później obejrzę dokładnie parter, gdyż spalała mnie ciekawość czy biblioteka Tomasza również jest nietknięta, dlatego szybkim, acz spokojnym krokiem udałem się na piętro.

Pomieszczenie biblioteczne nie miało w ogóle drzwi, jedynie pustą framugę. Kiedyś tam były, bardzo zdobne, ale ponoć Tomasz je sprzedał jakiemuś kolekcjonerowi, pamiętam to gdyż to było niedługo przed moją przeprowadzą do internatu, gdyż liceum było zbyt daleko od mojej odosobnionej wsi, żeby co dziennie do niego dojeżdżać, co więcej nawet nie było takich połączeń autobusowych.

Pomieszczenie zawierające księgozbiór było największym w całej posiadłości. Najstarsze pozycje były w języku niemieckim i łacińskim, reszta już w zdecydowanej większości po polsku. Przechodziłem powoli i oglądałem tytuły, obok klasyków stały tytuły pewnie już dawno zapomniane i tak stare, iż możliwe że zostały już tylko w kilku egzemplarzach. Rozglądając się po pomieszczeniu naszła mnie pewna myśl: Jak to możliwe że w moim kraju taka posiadłość jak ta nie została już dawno obrabowana lub zdewastowana?

W pewnym momencie przypomniałem sobie absurdalnie wielki zapas igieł gramofonowych Tomasza, który zajmował prawię całą szufladkę na której stał sprzęt do którego były przeznaczone. Zerknąłem w ciemny kąt w którym zawsze stał gramofon i kolekcja płyt. Były tam nadal.

Podszedłszy do stoliczka sprawdziłem szufladę, i okazało się że zapas igieł poważnie uszczuplał, jednak wciąż był duży. Obok stały na regale płyty. Wziąłem pierwszą: Wagner „Tannhäuser Overture”, założyłem na talerz, zakręciłem korbką, i spuściłem igłę. Z tuby popłynęły dźwięki muzyki i trzaski. Muzyka była bardzo niewyraźna, najwyraźniej płyta była wiele razy słuchana, przez co rowki na niej trochę się wytarły.

W momencie w którym już miałem wracać do przeglądania książek, przez głowę przemknęła mi nawet myśl że może zabrałbym jedną na pamiątkę, bo Tomasz nie miałby nic przeciw, spostrzegłem że na stoliczku obok fotela na którym Tomasz zwykł czytać leży kilka książek. Ostatni pan tego domu był perfekcjonistą, przynajmniej jeżeli chodzi o książki, a one leżały w dosyć sporym nieładzie, więc stwierdziłem że ktoś musiał je tutaj położyć po jego śmierci. Zaciekawiony skierowałem się w ich stronę.

„Złota Gałąź” J. G. Frazer – to głosiły czerwone litery na szarym materiale w który była oprawiona twarda okładka książki. Tomasz zawsze zachęcał mnie do czytania, jednak ja wolałem się bawić, a jedyne książki jakie czytałem to lektury szkole. Stwierdziłem że wezmę tę, bo i tak nie miałbym pojęcia co innego wziąć. Ciekawy, o czym jest książka, zacząłem ją kartkować. Strony były pożółknięte i lekko śmierdziały stęchlizną. Gdzieniegdzie były czarno-białe zdjęcia zrujnowanych budowli i zapomnianych bogów których wyznawcy już dawno odeszli.

I nagle, niczym grom z jasnego nieba, poczułem przeszywający ból który rozpłynął się po mojej głownie, osunąłem się na ziemie, a przed oczyma zrobiło mi się ciemno. Jednak nie straciłem przytomności. Kolejne uderzenie spadło na kręgosłup, kompletnie nie wiedziałem co się dzieje. Czyżbym spotkał jakiegoś rabusia i przeszkodził mu w procederze, a on chciał się pozbyć niewygodnego świadka? Przecież i tak nikt tutaj nie chodzi, więc nikt mnie nie znajdzie. Próbowałem się osłonić, jednak kolejne uderzenie, trochę słabsze niż poprzednie, spadło na żebra. Wtedy uświadomiłem sobie że ktoś obkłada mnie łopatą.

- Stop! – krzyknąłem – Proszę, stój!

- Odejdź! Odejdź i nigdy nie wracaj! – krzyczał kobiecy głos – Nie pokazuj się tutaj, albo następnym razem cię zabije! Rozumiesz? To nie jest wszystko na co mnie stać!

Obróciłem się w stronę napastniczki. Pierwszym co zobaczyłem to lufa wiekowego pistoletu wycelowana prosto w moją głowę. Była to jedna z tych broni z których można oddać strzał tylko raz, a przeładowanie zajmuje sporo czasu. Pomimo że miał na pewno ponad wiek, bez wątpienia mógłby mnie uśmiercić niemniej sprawnie niż współczesny pistolet.

Przeniosłem wzrok wyżej, i zaniemówiłem.

- Wstawaj i uciekaj stąd! – krzyknęła dziewczyna, nie opuszczając broni, którą trzymała obydwiema rękoma, tak jakby była bardzo ciężka.

- Andżelika, to ja, Edward – wymówiłem z trudem zapominając o bólu zadanym przez łopatę.

Dziewczyna przypatrywała mi się chwilę, po czym opuściła pistolet, i wyglądała jakby stała nad przepaścią, zupełnie nie wiedząc, co ma począć. Nie wiem ile trwało nasze milczenie i przypatrywanie się sobie nawzajem w bezruchu.

- To ty?! – zakrzyknęła, i wydawało się jakby coś jeszcze chciała dodać, ale słowa uwięzły jej w gardle.

- Ta, to ja – odpowiedziałem obolały.

Andżelika opadła na ziemie, jakby nagle opuściły ją wszelki siły witalne. Siedzieliśmy na podłodze naprzeciw siebie; ja obolały, ona w szoku. A między nami książka, stara łopata i jeszcze starszy pistolet. Spoglądając wtedy na nią uświadomiłem sobie że chyba niewiele się zmieniła. Wyglądała na góra 22 lata, pomimo że była niewiele młodsza ode mnie i musiała mieć już skończone 30 lat. Jej czarne włosy byłby dokładnie takie jak je zapamiętałem, długie i proste, powoli opadające na ramiona, a później dalej, na łopatki i piersi. Zniknęła tylko dziewczęca grzywka, a skóra była znacznie bledsza. Brązowe oczy cały czas się we mnie wpatrywały.

- Ja… Ja, przepraszam – wydusiła. – Ja, zupełnie cię nie poznałam – mówiła w taki sposób jakby sprawiało jej to pewną trudność. – Ed, ja naprawdę nie chciałam – mówiła dalej, tonem jakby zaraz miała wybuchnąć płaczem.

- Spokojnie, rozumiem – odpowiedziałem. – Zapewne myślałaś że jestem złodziejem. To jak postąpiłaś jest w pełni zrozumiałe, poza tym nie powinienem się tak zakradać.

- Bardzo cię skrzywdziłam? – zapytała.

- Raczej nie, tylko trochę pobijałaś.

Wstałem i otrząsnąłem się trochę. Odkryłem przy tym że lekko krwawię z niewielkiej rany na głowię. Ale było to coś niezbyt poważnego, więc postanowiłem to ukryć, aby oszczędzić swojej przyjaciółce z dzieciństwa dalszego stresu. Prawie natychmiast podszedłem do niej i pomogłem jej wstać, a następnie usiąść w fotelu. Następnie podniosłem rozrzucone przedmioty, książkę i pistolet kładąc na stoliczku obok fotela, a łopatę opierając o ścianę.

- Nie sądziłem że cię tutaj zastanę, kiedy tutaj przyjechałem, myślałem że dom Tomasza jest opuszczony, a ty już dawno pewnie wyszłaś za mąż, albo wyjechałaś.

- A ja myślałam że już na zawsze zostałam sama – odpowiedziała trochę opanowując nerwy. – Myślałam że wszyscy mnie opuścili. Wszyscy zaczęli wyjeżdżać i odchodzić, tak ja ty, a ci którzy zostali, umarli, tak jak Tomasz, dziadzio, babcia, i…

- No co ty? – zapytałem lekko zdziwiony, bo zaskoczyło mnie to co mówiła. – Przecież nie zostałaś sama, we wsi jest mnóstwo ludzi, na miejsce tych którzy wyjechali przyjechali ludzie którzy się dorobili i chcą uciec od zgiełku miasta.

Spojrzała na mnie nerwowo, wzrokiem w którym można było wyczuć pytanie i wyrzut jednocześnie. Dopiero teraz zobaczyłem że coś nie tak jest z jej oczyma, a jako że nigdy nie miałem pojęcia o żadnych chorobach, ani się nimi nie interesowałem, a przynajmniej dopóki mnie nie dotykały, wiec nie potrafiłem stwierdzić nic poza tym że jej oczy są jakieś dziwne, i na pewno chore.

- Wiesz, oni nic nie znaczą – odpowiedziała. – A nawet lepiej żeby ich nie było, bo samotność z nimi jest jeszcze gorsza niż samotność z samą sobą. Tylko uprzykrzają życie.

Wyobraziłem sobie żądnych grosza złomiarzy którzy podjeżdżają po zmroku jakimś zdezelowanym żukiem albo sprowadzonym z zachodu białym furgonem z przegniłymi progami i nadkolami, po czym pakują do niego żelazną bramę, albo pług stojący w zaroślach. Albo co gorsza próbują sforsować zamek i włamać się do domu. Zacząłem się zastanawiać jak taka wątła i samotna osoba mogłaby sobie poradzić z takimi złodziejami.

- Nic się nie zmieniłaś. Wyglądasz prawie tak samo jak wtedy kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, będąc jeszcze nastolatkami.

Dopiero teraz na jej twarzy zagościł uśmiech.

- A ty masz tylko głos taki sam, zmieniłeś się całkowicie. Jesteś większy i… masz brodę. Ale tak się cieszę że cię widzę, nawet nie wiesz jak bardzo nie posiadam się ze szczęścia! – mówiła z wyraźną ulgą, ale jakby wciąż jej wypowiedzenie każdego słowa sprawiało trudność. – Myślałam że już nigdy nie zobaczę przyjaznej twarzy.

- Ja też się cieszę że cię widzę – odpowiedziałem całkowicie szczerze. – Kiedy tutaj przyszedłem myślałem że dom jest opuszczony, nie sądziłem że ktokolwiek może tutaj mieszkać, a na pewno nie ty.

- Wiem, jestem złą gospodynią, bo dom wygląda na opuszczony – odpowiedziała, i obdarzyła mnie kolejnym szczerym uśmiechem.

- Nie to miałem… - ale nie skończyłem gdyż moja rozmówczyni zaczęła śmiać się gardłowym, ale bardzo serdecznym śmiechem.

- Wiesz Blada – podjąłem znów – jesteś prawie zupełnie taka jak Cię zapamiętałem!

- Hej! Przecież wiesz że zawsze nie lubiłam kiedy tak mnie przezywano!

Fakt, zawsze była blada, a teraz jej dziecinne przezwisko pasowało do niej jeszcze bardziej. Pod mlecznobiałą skórą dokładnie było widać nici granatowych żył. Zapewne większość ludzi uznałaby to za odstręczający objaw jakiejś choroby, niedożywienia, albo braku kontaktu ze słońcem, ale mnie moja przyjaciółka z dzieciństwa podobała się tak samo jak w latach 90tych, kiedy to wchodziliśmy w wiek nastoletni, i zapałałem do niej pierwszą, młodzieńczą miłością.

- Tak bardzo się cieszę że do mnie przyjechałeś! – powiedziała wstając z fotela i przytulając się do mnie.

Jej głowa spowita w kaskadzie czarnych włosów spoczęła na mej piersi, a jej delikatne zimne dłonie spoczęły na moich plecach. Moja rudo-blond broda wyglądała przy włosach tej cudnej istoty niczym profanum przy sacrum. Odwzajemniłem uścisk. Poczułem jej napięte mięśnie i zimne ciało.

- Ja też się cieszę że cię widzę – odrzekłem. – Ale czy wszystko z tobą w porządku?

Przyjaciółka z dzieciństwa rozluźniła uścisk i odsunęła się trochę.

- Co masz na myśli? – zapytała.

- No wiesz, czy nie jesteś na coś chora? – wyjaśniłem – Jesteś bardziej blada niż zazwyczaj i do tego wydajesz się mieć niską temperaturę ciała – dodałem, jednak nie śmiałem już zapytać o oczy.

- Jestem – westchnęła – ale długo byłoby to tłumaczyć. Ogólnie nie za bardzo mogę wychodzić na słońce, bo mam na nie coś w rodzaju uczulenia. Nie mogę też jeść większości pokarmów.

- Mogę zapytać co to dokładnie?

- To jakaś odmiana porfiry – odparła. – Choroby od której prawdopodobnie wzięły się legendy o wampiryzmie.

Kiedyś o tym gdzieś przelotnie słyszałem, i pomimo braku wiedzy w tym zakresie, jak już wcześniej wspominałem, w przypadku tej choroby miej więcej wiedziałem o co chodzi, dlatego nie drążyłem tematu, tym bardziej iż widziałem smutek i zmieszanie na twarzy rozmówczyni.

- To może przejdziemy się po domu? – zaproponowała Andżelika.

Przystałem na to z chęcią. Spacerując po wielkim domu wspominaliśmy czasy dzieciństwa oraz Tomasza. Jak się okazało Andżelika przez problemy w rodzinnym domu zamieszkała u dziadków, a później zajął się nią Tomasz. Po jego śmierci odziedziczyła dom oraz przyległe do niego ziemie. Mieszkała sama, a to w jaki sposób żyła wzbudziło moje współczucie. Sama w wielkim dworze, jak się okazało bez prądu, aby zaoszczędzić pieniądze, i prawie odcienia od wioski, a co za tym idzie, również i świata. Od czasu do czasu przychodził tylko Andrzej, miejscowy chłop, stary kawaler, którego wszyscy mieli za lekkiego wariata. Owy Andrzej zawsze siadał w kuchni i czekał aż pani domu przyjdzie i zleci mu załatwienie sprawunków. A Andżelice życie upływało na czytaniu książek, słuchaniu starych płyt (dlatego w wielu już zatarły się rowki), i siedzeniu w ciemnościach. Przez większość czasu spała i prowadziła nocny tryb życia. Jeżeli chodzi o pieniądze to utrzymywała się z tego co zostawił Tomasz, albo co z Tomaszowych rzeczy udało się sprzedać Andrzejowi, który zawsze brał 30% żeby mieć za co wypić. To np. tłumaczyło brak drzwi do biblioteki.

Dowiedziałem się również że przez swój tryb życia miejscowi darzą ją niechęcią. Nie uściśliła tego dokładnie, ale chyba nie musiała. Pomimo XXI wieku mentalność ludzi na niektórych prowincjach nie ruszyła do przodu od dwudziestolecia międzywojennego, ale i gorzej. To miejsce, w głębi Galicji, nie było wyjątkiem.


Czas minął nam bardzo szybko, i nim się obejrzeliśmy było już po dziesiątej wieczorem. Chodząc po dworze co chwila zatrzymywaliśmy się w jakimś miejscu i wspominaliśmy wydarzenia związane z owym miejscem. Mojej przyjaciółce sprawiało to wiele radości, chociaż mowa wciąż sprawiała jej trudność. Co zapewne było spowodowane zarówno chorobą, jak i samotniczym trybem życia. A przynajmniej tak wtedy myślałem.

W pewnym momencie znaleźliśmy się w jednym z bocznych holów dużego domu, który nigdy nie był za często używany. A to z racji tego iż płytki w owym krótkim korytarzu były bardzo śliskie. Kiedy dziadek Andżeliki nie raz oferował mu że je skuje i położy nowe, Tomasz zawsze się burzył, mówiąc że to najpiękniejsze płytki w całym regionie, i że jego ojciec zadał sobie dużo trudu żeby je zdobyć. Ponoć były sprowadzone z Wiednia. Tak więc wedle zaleceń Tomasza, wszyscy który chcieli tamtędy przejść powinni mieć buty podklejone rowerową dętką, lub czymś innym o małym poślizgu, a płytki jak są, tak zostają.

Pomieszczenie rzeczywiście było piękne, płytki przedstawiały kolorwe kwiaty, każda z nich była inna, a całość układała się w spójny obraz. Okna były ozdobione witrażami z motywami roślinnymi, zaś przeciwległa ściana miała wymalowane od szablonu pnącza bluszczu. Całość zapierała dech w piersiach.

- Nasza ślizgawka, pamiętasz? – zapytała wesoło Andżelika.

- Jakże bym mógł zapomnieć jeden z największych zakazanych owoców naszego dzieciństwa.

Będąc dziećmi, wbrew zakazowi dziadków Andżeliki i Tomasza często bawiliśmy się w owym korytarzu ślizgając się po płytkach jak po lodowisku.

- Chcesz znów spróbować? – zaproponowała wesoło gospodyni.

- Dlaczego nie? – odpowiedziałem z uśmiechem.

Po chwili obydwoje nie mieliśmy butów na nogach, i skarpetkami jeździliśmy na naszym wyimaginowanym lodowisku, a zabawy było nie mniej niż w czasach kiedy byliśmy dziećmi.

Nagle i nieoczekiwanie Andżelika pośliznęła się i upadła. Kiedy podbiegłem do niej, z trudem sam się nie przewracając, zauważyłem że w jej lewym ramieniu tkwi gwóźdź, a ona, spanikowana nie do końca wie co ma robić.

- W samochodzie mam apteczkę, pójdę tam szybko po nią i cię opatrzę.

- Nie, sama sobie poradzę – odpowiedziała przestraszona, podnosząc się z ziemi.

- Ale może wdać się zakażenie i…

- Powiedziałem nie! – tym razem przez strach przemawiała również złość.

Stwierdziłem że musi być w szoku, jednak nie wiedziałem co powinienem jej powiedzieć.

- Dam sobie radę sama – powiedziała już spokojniej. – Do zobaczenia jutro i dziękuję za dzisiaj. Zobaczymy się popołudniem, czekaj na mnie w salonie na dole.

Powiedziawszy to zniknęła w mroku korytarza, a ja zostałem sam na „lodowisku”. Nie wiedząc do końca co mam ze sobą począć, włączyłem latarkę w telefonie i udałem się do samochodu.


Dnia następnego obudziłem się dopiero po 11tej. Martwiłem się o Andżelikę, więc ignorując jej polecenie udałem się do dworu. Na miejscu zastałem jednak zapisaną pięknym i starannym pismem, dzisiaj już rzadko spotykanym: „Nie mam zakażenia, więc nie musisz się martwić, tym bardziej że rana wcale nie jest duża. Ale muszę jeszcze trochę odpocząć. Do zobaczenia po południu – Andżelika”.

Wierząc jej na słowo, postanowiłem się nie martwić, i wrócić na chwilę do wsi. Poczułem się bardzo głodny, więc zahaczyłem o niewielki sklep gospodarczo-spożywczy, który pamiętałem jeszcze z dzieciństwa. Pani sprzedająca w sklepie po chwili mnie poznała i wybuchła serdecznością, wspominając moich rodziców. Po chwili rozmowy zapytała:

- Masz się gdzie zatrzymać? Bo przecież sprzedaliście swój dom.

- Tak, zatrzymałem się u Andżeliki, w dworze Tomasza – odpowiedziałem. – Szczerze powiedziawszy to nie sądziłem że ją tam zastanę i że w ogóle ktoś tam będzie mieszkał.

- Ta kobieta jest dziwna – odpowiedziała kobieta zimnym tonem, w którym nie było czuć nawet grama poprzedniej serdeczności.

- Nie, ona jest po prostu chora – odrzekłem.

Posiadłość 2

Sprzedawczyni nie mówiła już nic więcej, oczywiście poza podaniem ceny i sumą reszty. Na koniec rzuciła tylko że życzy mi wszystkiego dobrego i żebym na siebie uważał, jednak bardzo oschle. Pomyślałem o tym co o mieszkańcach wsi powiedziała ostatniego dnia Andżelika i poczułem się zażenowany zachowaniem mieszkańców wioski. Czyżby w XXI wieku ludzie nadal wierzyli w wampiry? Tylko dlatego że właścicielka dworu cierpi na niecodzienną chorobę, uniemożliwiającą jej przebywanie na słońcu. Przecież wystarczy tylko sprawdzić w Internecie co to takiego ta porfira. Poza tym, logicznie rzecz biorąc, przecież nikt z wioski nie został odessany z krwi, żadne zwierzę nie zniknęło w tajemniczych okolicznościach, a co z Andrzejem który przychodził załatwiać sprawunki. Jakoś nie został nigdy zaatakowany przez ciemne moce.

Mając jeszcze trochę czasu stwierdziłem że przejdę się po wsi. Przejeżdżając zahaczyłem o kościół. Nie byłem nigdy religijny, ale stwierdziłem że odwiedzę miejsce z którym wiążą się moje wspomnienia.

Wysiadając z dżipa skierowałem się prosto do drzwi świątyni. Kiedy zważyłem klamkę okazało się iż drzwi są zamknięte. Zacząłem chodzić wokoło i oglądać, znany mi dobrze z dzieciństwa budynek, z zewnątrz. Niespodziewanie nadszedł ksiądz; starszy jegomość, jednak nie znałem go, zapewne został przeniesiony do wsi kiedy ja już tutaj nie mieszałem.

- Szczęść boże! – zawołał na powitanie ksiądz, po czym dodał łagodnym dobrotliwym głosem, tak charakterystycznym dla jego profesji - Nie kojarzę pana. Pan chyba nie jest z mojej parafii, prawda?

- Nie, przyjechałem tutaj do dworu za wsią – odpowiedziałem.

- Ach! Więc tak… - powiedział ksiądz, po czym dodał – Proszę za mną.

Nie rozumiejąc do końca czego ode mnie chce, postanowiłem udać się za nim. Weszliśmy na plebanie. Był to duży dom z drewnianym gankiem, zdecydowanie za duży jak na jednego starego księdza. Mężczyzna wskazał mi fotel, po czym zapytał:

- Napije się pan czegoś? Kawy, herbaty, a może coś mocniejszego na wzmocnienie po podróży – ostatnie słowa wypowiedział uśmiechając się przewrotnie.

- Nie, dziękuję, proszę się nie fatygować – odrzekłem zakłopotany.

- W takim razie od razu przejdźmy do rzeczy – powiedział kapłan siadając w fotelu naprzeciwko – Nie poznałem pana od razu ponieważ zakładałem że będzie pan w służbowym ubraniu i że będzie pan nieco starszy. Dodatkowo, straciłem wiarę w to że biskup przestanie ignorować moje listy.

- Przepraszam, ale nie rozumiem – powiedziałem bardzo zmieszany, nie mając pojęcia do czego zmierza rozmowa z proboszczem.

- Więc nie wytłumaczono panu na miejscu o co chodzi z owym dworem i jego właścicielką?

Milczałem, wiedziałem już czego mogę się za chwilę spodziewać, jednocześnie zaczął wzbierać we mnie gniew, na samą myśl o tym.

- Widzi pan, cieszę się że jego ekscelencja, ksiądz biskup w końcu kogoś przysłał. Panienka żyjąca we dworze za wsią pomimo iż prawdopodobnie nie zrobiła JESZCZE nic złego, jest obrazą dla mieszkańców tej wsi, dla wszystkiego co żyje, a przede wszystkim dla boskiego dzieła stworzenia. Pismo mówi że martwi…

- Dosyć… - wycedziłem przez zęby, ale ksiądz chyba tego nie usłyszał i kontynuował swoją wypowiedź.

- …mają powstać dopiero w dzień sądu ostatecznego. Ta istota jest bluźnierstwem…

- Dosyć! – powtórzyłem, tym razem głośno. – Naprawdę ksiądz myśli że owa dziewczyna jest wampirem?! Przecież to niedorzeczne. Słuchając tego co ksiądz mówi i widząc zachowanie mieszkańców tej wsi mam wrażenie że przeniosłem się do średniowiecza! Ludzie, żyjemy w XXI wieku, a wy nadal wierzycie w wampiry? Ta biedna młoda kobieta jest chora na porfirę. Wystarczy to hasło wpisać w wyszukiwarkę i sprawdzić co to, a jeżeli nie to iść do biblioteki i sprawdzić w jakiejś encyklopedii.

- Proszę pana, może i nie jest wampirem, może jest… - zaczął bełkotać zmieszany ksiądz.

- Więc o co chodzi? – zapytałem ostro, lecz nie podnosząc głosu.

- Skoro przysłał tutaj pana ksiądz biskup, to powinien pan rozumieć lepiej ode mnie że bez względu na wszystko, ona powinna być martwa.

Uświadomiłem sobie iż pomimo mojego wybuchu złości, proboszcz dalej myślał że jestem człowiekiem przysłanym przez biskupa. Postanowiłem więc trochę go oszukać:

- Przyjechałem tutaj aby księdza uświadomić iż wasze obawy są zupełnie niesłuszne. Proszę więcej nie niepokoić jego ekscelencji swoimi listami, oraz nie siać strachu wśród parafian. A przede wszystkim dać spokój tej kobiecie. Czy dobry proboszcz rzeczywiście tak postępuje? Proszę przemyśleć swoje postępowanie, gdyż tym razem skończy się na oficjalnym upomnieniu. Do widzenia, z bogiem.

Starszy mężczyzna, bardzo zmieszany, próbował jeszcze wstać i mnie zatrzymać ale szybko wyszedłem. Dopiero jadąc samochodem uświadomiłem sobie jak okropnie postąpiłem oszukując staruszka. Ale czy jego zachowanie względem Andżeliki nie było znacznie gorsze? Gdyby nie to że właśnie zjeżdżałem z asfaltowanej drogi, a przed chwilą minęło mnie nowiutkie Mitsubishi, to pomyślałbym że przeniosłem się do XIX wieku, albo gorzej.


Wróciłem do domu Andżeliki. Tym razem samochód zostawiłem u właściwego wjazdu, po drugiej stronie wzgórza. Były to dwie wysokie na ponad 2 metry kolumny w stylu greckim. Od dziecka mnie fascynowały, jednak teraz pomyślałem sobie że powinny być białe a nie szare. Być może kiedyś takie były.

Zamknąłem samochód i udałem się do dworu. Spodziewałem się że Andżelika będzie jeszcze spać, jednak zauważyłem kogoś w salonie na dole. Nie poznałem go od razu, ale domyśliłem się że może to być Andrzej.

- Dzień dobry – powiedziałem stając w progu.

Mężczyzna zerwał się na równe nogi jak oparzony i spojrzał na mnie niepewnie z nutą wrogości.

- Kimżeś pan jest?! – zapytał z akcentem charakterystycznym dla mieszkańców wsi tego regionu Galicji.

- To ja, Edward, nie poznajesz mnie Andrzeju? – odparłem starając się aby mój ton brzmiał jak najprzyjaźniej.

- Jaki Edward? – pytał mierząc mnie jednocześnie wzrokiem, a w jego dłoni tkwił wysłużony scyzoryk który prawdopodobnie ściął już tysiące grzybów i obrał setki jabłek.

Wytłumaczyłem swojemu rozmówcy kim jestem i że pochodzę z tej wsi. Ku mojemu zaskoczeniu pamiętał mnie. Od razu z jego twarzy znikła bojowa mina, którą zastąpił szczery, choć trochę bezzębny, uśmiech.

- Niech mnie pan wybaczy, panienka nie ma gości, a jak już to nieproszonych, takich ze złymi intencjami – wyjaśnił ze smutkiem.

- Rozumiem, myślę też że Twoja postawa nie powinna dziwić. Zdążyłem zauważyć że mieszkańcy wsi nie pałają sympatią do Andżeliki.

- A no, to prawda. Trochę nie rozumiem dlaczego te ludzie we wsi takie głupie i zabobonne.

Ucieszyłem się widząc że chociaż on, pomimo iż zawsze był brany za człowieka któremu brak piątej klepki, był na tyle inteligentny żeby zrozumieć sytuacje.

- Ale dlaczego ludzie myślą że coś jest z nią nie tak?

- Bo był wypadek, jak jej dziadki pomarły i ona z panem tutaj mieszkała. Ludzie myślą że to przez wypadek i Tomasza. No ale przecież ona chora jest. Biedna sama została na bożym świecie, ale ludzie jeszcze takie rzeczy gadają. Nawet księdza przekabacili.

- Wiem, rozmawiałem z nim dzisiaj. Zdążyłem zauważyć że i on uległ temu obłędowi. Ale wiesz, Andrzeju, bardzo się cieszę, że pomagasz Andżelice i że nie wierzysz tym wariatom.

Starszy mężczyzna znów uśmiechnął się od ucha do ucha.

- A no. Sprawunki jej załatwiam. Czasami coś kupuje, a czasem sprzedaję. A jak co sprzedam to panienka pozwala mi zostawić sobie część pieniędzy, za fatygę. Niekiedy trzeba co w domu naprawić, to to robię. I tak czasami przychodzę tu i czekam, aż panienka przyjdzie. Zazwyczaj przychodzi, ale czasami bywa tak że czuje się bardzo źle i w ogóle nie jest w stanie wyjść. Ale ja nie złowieszcze wtedy, bo wiem że ona chora jest.

Ten prosty człowiek jeszcze przez godzinę zalewał mnie potokiem słów. Opowiadał co się przez lata zmieniło, kto nowy zamieszkał, albo kto wyjechał. Mówił też jaką to ma dobrą smykałkę do interesów i że Andżelika, którą zawsze nazywał „panienką”, nigdy po imieniu, ma wielkie szczęście że na niego trafiła. Snuł przeróżne opowieści: jak to udało mu się zdobyć pudełko igieł do gramofonu i panienka go aż z radości pocałowała w ogorzały od zimna i mrozu policzek, o tym jak złamał nogę kiedy uciekał po tym jak nakryto go na wymontowywaniu gaźnika u jakiegoś starego ursusa, ale na szczęście go nie złapano, albo jakie to on zna dobre miejsca do zbierania grzybów czy miejsca gdzie ryby same biorą, tylko niestety trzeba tam uważać ponieważ policja ściga tych którzy łowią tam, a nie są zrzeszeni w zawiasku wędkarskim, a i ponoć, według mojego rozmówcy i sami wędkarze ze związku to świnie bo policji donoszą jak człowiek chce sobie pstrąga na obiad złowić.

Podczas tego, mogłoby się wydawać, niekończącego się monologu, nagle do pokoju weszła Andżelika.

- Witam panów! – powiedziała z gracją.

- Dobry, panienko! – powiedział Andrzej, głosem ochrypłym od dużej ilości alkoholu i tytoniu wątpliwej jakości.

- Ja również witam – powiedziałem z uśmiechem, a pani domu go odwzajemniła.

- Załatwiłem to o co panienka prosiła, mam w torbie wszystko – powiedział dumnie starszy pan. – A, i jeszcze trzy słoiczki swojskich ogórków z targu panience przyniosłem.

Poza ogórkami wyjął z torby trzy plastikowe butelki z olejem do lamp i konopne knoty.

- Dziękuję Ci bardzo – powiedziała Andżelika. – Tak bardzo o mnie dbasz, czy ja się kiedyś zdołam Ci odwdzięczyć?

- Ale nie ma o czym mówić. Człowiekowi na starość się nudzi strasznie, jak już na emeryturze jest, a bez zajęcia to zgłupieć można.

Rozmawialiśmy jeszcze chwilę, po czym Andrzej oznajmił że musi się zbierać bo nadchodzi burza, nie chce wracać rowerem do domu, ponieważ może trafić go piorun. Tak też staruszek wsiadł na swój skrzypiący radziecki rower marki Ural i zostaliśmy sami z Andżeliką. Dopiero teraz przypomniałem sobie wczorajszą sytuację i spostrzegłem że ramię mojej gospodyni jest owinięte kawałkiem białego płótna.

- Jak tam twoja rana? – zapytałem.

- W porządku, nie ma zakażenia i raczej szybko się zagoi, więc nie ma się czym martwić – odpowiedziała jak zwykle obdarzając mnie przy tym swoim cudownym uśmiechem.

Podeszła do okna i wyjrzała przez nie. Stanąłem obok niej.

- Wygląda na to że za chwilę rzeczywiście będzie burza – podjęła. – Ale mam pomysł. Weź naftę i knot z tego co przyniósł Andrzej i choć za mną.

Poszliśmy na górę, do biblioteki bez drzwi, w której wczoraj się spotkaliśmy. Niebo na zewnątrz pociemniało, a my zapaliliśmy lampę naftową po wcześniejszym założeniu nowego knota. Roztoczył się charakterystyczny zapach, który już prawie zdążyłem zapomnieć.

- Kiedy pada, lubię tutaj przychodzić i czytać, szczególnie poezję, chociaż Tomasz nie miał jej zbyt wiele, ale są takie utwory które mogę czytać w nieskończoność – powiedziała Andżelika, i po chwili dodała – A jaki jest Twój ulubiony wiersz?

- Nie mam ulubionego wierszu – odpowiedziałem. – Ostatni raz styczność z poezją miałem jeszcze w szkole.

- No więc zaraz Ci przedstawię moje ulubione.

W oddali usłyszeliśmy grzmot, a o szyby zaczął dzwonić deszcz. Kiedyś, pod koniec lat 90tych, kiedy telefony komórkowe zaczęły się upowszechniać, usłyszałem że kiedy nadciąga burza lepiej je wyłączyć, bo ściągają pioruny. Nigdy tego nie weryfikowałem, ale zawsze kiedy nadciągała burza wyłączałem telefon. Tym razem również wyciągnąłem smartfona aby go wyłączyć.

- Co to takiego?! – poczułem dotyk zimnej dłoni na moim przedramieniu.

- Jak to co? Telefon – odparłem zdziwiony pytaniem.

- To naprawdę jest telefon? – zapytała Andżelika ze zdziwieniem.

- Nigdy nie widziałaś takiego telefonu? – zapytałem z niedowierzaniem.

- Nie, to wygląda jak płytka i gdyby nie to że przed chwilą zaświeciło i pojawiły się napisy, to pewno bym Ci nie uwierzyła że z tego można dzwonić.

- Teraz muszę go wyłączyć, bo ponoć ściąga pioruny, ale kiedy burza minie, pokażę Ci jak działa.

- To takie niesamowite, już nie mogę się doczekać!


Andżelika nastawiła na gramofonie płytę Franca Liszta, następnie usiadła na fotelu, a ja na dywanie naprzeciw niej. Obok na stoliczku były przygotowane wcześniej trzy książki. Były to tomiki poezji.

- Rycerz na schwał – zaczęła czytać – na koniu cwał, w dzień jasny i noc bladą…1

W pewnym momencie zamknęła oczy i recytowała dalej z pamięci, ale nie zamknęła książki, ani nie spuściła głowy. Wciąż wyglądała jakby czytała, do tego przygrywał jej Liszt oraz dzwoniący za domem deszcz. A ja siedziałem, patrzyłem, słuchałem i podziwiałem. Byłem jak zahipnotyzowany, a wszystko dookoła wydawało mi się odrealnione. Kobieta siedząca przede mną skończyła, zamknęła książkę, i sięgnęła po następną. Na początku czytała, później zamknęła swoje zamglone oczy i recytowała. Dotarło do mnie że nigdy dotąd w życiu nie przeszła przeze mnie taka nawałnica uczuć oraz emocji, i nie wiadomo czy kiedykolwiek przejdzie. Chciałem żeby ta chwila trwała wiecznie, gdyż uświadomiłem sobie jakie me życie do tej pory było puste. Cały czas odczuwałem tą pustkę, a przy tym wracałem myślami do rodzinnego domu, do dzieciństwa, Tomasza i Andżeliki. Ileż to razy myślałem o niej; co się z nią dzieje, kim teraz jest, co robi, czy ma partnera? A ona siedzi teraz przede mną i kiedy wszystko co się znałem uległo zmianie, ona jest prawie taka sama jak kiedyś. Czy to właśnie ona była impulsem który sprawił że wróciłem do rodzinnej wioski? Kiedy to wszystko sobie uświadamiałem, ona właśnie otwierała trzecią książkę. Stwierdziłem że pomimo że wziąłem tylko trzy dni urlopu, zostanę tutaj dłużej. Przecież nie mogę dzisiaj wyjechać i jej zostawić. Mam gdzieś pracę, do której chodzę tylko z przyzwyczajenia. A nawet jeśli ją stracę, szybko mogę znaleźć inną.

Andżelika skończyła i oznajmiła:

- To trzy moje ulubione wiersze. Który z nich podobał Ci się najbardziej?

- Hmm… -zastanowiłem się. – Wszystkie były bardzo ładne. Pierwszy był niesamowity, bo traktował o czym, w pogoni za czym marnujemy życie, a i tak tego nie dostajemy. Drugi był jeszcze bardziej mi się podobał, autor…

- Nie autor, tylko podmiot liryczny – wtrąciła Andżelika.

- Heh, prawie jak na lekcji – zażartowałem i podjąłem dalej. – A więc podmiot liryczny opisywał kota zachwycony jego niezwykłością a następnie porównywał do niego swoją żonę. Na ostatni wiersz o diable idącym przez ogród w deszczu też był niezły, ale niesamowicie smutny, wręcz depresyjny. Tak więc chyba drugi podobał mi się najbardziej – orzekłem w końcu.

- A więc „Kot” Charlesa Baudelaire, pierwszy do „El Dorado” Edgara Alana Poe, a ostatni to „Deszcz jesienny” Kasprowicza – wyjaśniła Andżelika. – Sama nie potrafię orzec który jest moim ulubionym, wszystkie trzy są niezwykłe, ale każdy na inny sposób. Jeżeli chcesz, to możemy razem poczytać. Może znajdziesz jakiś który będzie Ci się podobał bardziej od tych.

I tak kilka kolejnych godzin spędziliśmy na wspólnym czytaniu poezji. O ile nigdy poezja mnie nie interesowała, tak te chwile były jednymi z najpiękniejszych w moim życiu.


Deszcz już dawno minął, a za oknem pokazały się gwiazdy.

- Niedługo będę musiała iść spać – oznajmiła Andżelika. – Ale wyjdźmy jeszcze na chwilę na balkon.

Pomimo burzy w dzień, noc była bardzo pogodna, a niebo było bezchmurne. Pod zadaszeniem stały dwa wiekowe fotele, usiedliśmy na nich. Mój trzasnął pode mną złowrogo, ale się nie złamał.

- Uwielbiam wpatrywać się w gwiazdy – powiedziała Andżelika.

- Ja raczej tego nie robię – rzekłem. – Poza tym miasto przykrywa smog, więc nie widać ich za dobrze.

- Wiesz, kiedy patrzę na gwiazdy i księżyc, myślę sobie że każdy człowiek, z każdego czasu, czy to sprzed wieków, czy z odległej przyszłości jest na wyciągnięcie ręki. Bo pomyśl tylko, Aleksander Wielki, Nabuchodonozor, Kleopatra, rycerz pod Grunwaldem, rewolucjonista francuski, nasi przodkowie, niezliczona ilość ludzi, każdy, każdy kiedyś oglądał księżyc i spoglądał w gwiazdy. To takie niesamowite, kiedy się o tym pomyśli. Aż zapiera dech w piersiach!

- Nigdy nie myślałem w ten sposób, ale rzeczywiście, to niesamowicie – odpadłem zgodnie z tym co myślałem.

- Czasami przychodziłam tutaj i zastanawiałam się czy ty też czasem spoglądasz w nocne niebo, i czy… - moja rozmówczyni urwała.

- Czy? – zapytałem.

Przez chwilę milczała, a ja nie naciskałem. Po chwili powiedziała:

- Nieważne… Posiedźmy tu jeszcze chwilę.

Siedzieliśmy może przez pół godziny w ciszy i pogrążeni w myślach. Chociaż moje oscylowały bardziej wokół tego co chciała powiedzieć moja rozmówczyni. Zrobiło się dosyć zimno. W pewnej chwili poczułem zimny dotyk Andżeliki na swojej dłoni.

- Dziękuję Ci za dzisiaj – powiedziała z łagodnym uśmiechem. – Naprawdę cieszę się że przyjechałeś. A teraz muszę iść spać. Dobrej nocy i do zobaczenia jutro po południu.

Powiedziawszy to, wstała i odeszła w mrok domu. Sam siedziałem jeszcze przez chwilę, po czym wszedłem do środka. Wewnątrz było bardzo ciemno, a nie mogłem znaleźć zapałek którymi wcześniej pani domu zapaliła wciąż stojącą na stole lampę. Przypomniałem sobie o latarce w telefonie i że w końcu obydwoje zapomnieliśmy o nim. Włączyłem go i oświetliłem sobie nim drogę przez dom do wyjścia. Kolejną noc spędziłem w samochodzie. Rozkładany fotel okazał się błogosławieństwem, chociaż nie do końca wygodnym.


Obudziłem się znów dosyć późno, bo dopiero po jedenastej. Jednak nie przeszkadzało mi to ponieważ stwierdziłem że gdybym obudził się wcześniej, to dłużej musiałbym czekać na spotkanie z Andżeliką.

Zjadłem trochę wiktu zakupionego poprzedniego dnia podczas wizyty we wsi i zacząłem się zastanawiać co by tutaj zrobić do czasu kiedy Andżelika pojawi się w salonie. Nie miałem ochoty wracać do wsi, tym bardziej wspominając wczorajsze przygody.

Postanowiłem się przejść po okolicznych polach, a następnie po folwarku. Chcąc zrobić zdjęcie widokom których raczej nie zaznałbym w mieście wyciągnąłem telefon. Było na nim kilkanaście nieodebranych połączeń z pracy. Podziękowałem w duchu losowi iż w nocy okazałem się na tyle roztropny aby wyciszyć telefon. Postanowiłem zignorować owe nieodebrane połączenia. Było już po trzynastej, więc raczej już nikt nie będzie mnie niepokoił.

Następnie udałem się do budynków gospodarczych przy posiadłości. Wszystko było bardzo zaniedbane i widać było iż przez wiele lat nikt niczego nie używał. Powitał mnie widok wyłamanych zamków i poprzecinanych kłódek. Wyszedłszy do środka stwierdziłem że zbieracze złomu mieli tutaj prawdziwą żyłę złota, gdyż nie ostało się prawie nic z maszyn i sprzętów rolniczych które pamiętałem z dzieciństwa. Został zniszczony powóz, sanie oraz wóz drabiniasty które dla owych ludzi nie przedstawiały żadnej wartości jako że były z drewna. Moje myśli zaprzątało w jaki sposób poradzili sobie z ciągnikiem. Kiedy tylko zamknąłem oczy od razu przypominał mi się widok dziadka Andżeliki wyjeżdżającego na nim w pole. Żałowałem że nie mogę wrócić do tych czasów. Może wtedy bym sobie inaczej ułożył życie. Wtedy za wszelką cenę chciałem stąd uciec, a teraz za wszelką cenę chcę tu zostać. Niestety, nie możemy wysłać swojej wiedzy i doświadczenia w przeszłość. A nawet jeśli byłoby to możliwe, czy jako młodzi ludzie mielibyśmy na tyle oleju w głowie aby posłuchać starszych siebie?

Mijały godziny, obszedłem folwark, dom dziadków Andżeliki i odwiedziłem grób Tomasza na małym przydwornym cmentarzu. Położyłem na nim znicz kupiony w wiejskim sklepie, tak jak wcześniej postanowiłem. Było już późne popołudnie, więc postanowiłem się udać do posiadłości. Po przesiedzeniu dłuższej chwili zdecydowałem się przejść jej krętymi korytarzami i schodami.

Chodziłem i zaglądałem do przez lata nie używanych pokoi, i w sumie nie dziwiło mnie że Andżelika nie zaprosiła mnie do przenocowania w jednym z nich. Wszystko było zatęchłe i pokryte grubą warstwą kurzu. Jakby nikt nie mieszkał tutaj od co najmniej kilkunastu lat.

Wróciłem do salonu na dole. Dochodziła dziewiętnasta, a Andżeliki dalej nie było. Zacząłem się trochę niepokoić. Udałem się na górę. Co prawda nie wiedziałem jaki pokój zajmuje obecna właścicielka, ale stwierdziłem że będzie to pokój Tomasza.

Stojąc przed masywnymi drewnianymi drzwiami przeszły mnie wątpliwości. A może po prostu za bardzo panikuję i powinienem dać odpocząć chorej kobiecie? Z kolei jeżeli coś się jej stało? Zapukałem do drzwi, jednak odpowiedziała mi cisza. Kolejne próby zakończyły się tym samym. Zważyłem więc klamkę. Po wejściu do środka okazało się że ów pokój, podobnie jak te które odwiedziłem wcześniej, również nie był od lat używany. Nie spanikowałem jednak. Stwierdziłem że skoro Andżelika zamieszkała tutaj jeszcze za życia Tomasza, to mogła mieszkać nadal w pokoju który dał jej poprzedni gospodarz. Tylko który to?

Chodziłem od drzwi do drzwi pukając, a kiedy odpowiadała mi niema cisza wchodziłem do środka, aby stwierdzić że nie są używane od lat. W pewnym momencie zacząłem wołać Andżelikę, również bezskutecznie. Zacząłem panikować. Przez głowę przeszły mi najgorsze wizje. A co jeżeli gdzieś zasłabła, albo ktoś zrobił jej krzywdę?

Kiedy sprawdziłem już prawie wszystko wróciłem biegiem do salonu z nadzieją że jednak ją tam zastanę. Moje nadzieje okazały się płonne. Usiadłem na kanapie i zacząłem myśleć. W pierwszej kolejności przyszło mi żeby zawiadomić policję, ale co jeżeli mają takie podejście jak reszta wsi? Dalej pomyślałem żeby pojechać po Andrzeja, może on coś wie lub coś wymyśli. Po drodze do samochodu uświadomiłem sobie że nie sprawdziłem jeszcze piwnicy. Najpewniej nie pomyślałem o niej ponieważ nigdy w niej nie byłem.

Wbiegłem natychmiast do posiadłości i skierowałem się w boczny korytarzyk który był zakończony drzwiami do piwnicy. Od razu w oczy rzuciła mi się łukowata rysa na podłodze świadcząca o tym iż drzwi są używane. Pociągnąłem za klamkę ale były zamknięte. Szarpanie nic nie dało. Podobnie jak bicie w nie pięścią i wykrzykiwanie imienia właścicielki domu.

Przypomniałem sobie spacer po folwarku i siekierę która była jednym z niewielu nieskradzionych narzędzi, może dlatego że leżała na wozie drabiniastym i po prostu nikt nie zwrócił na nią uwagi. Pobiegłem po nią i w mniej niż 5 minut byłem z powrotem pod drzwiami piwnicy. Jak się okazało trzeba było wielu ciosów aby ustąpiły. Poza zwykłym zamkiem od środka była dodatkowa zasuwa. Była zamknięta od środka, więc Andżelika za pewne zamknęła się na dole. Kiedy tylko drzwi ustąpiły zbiegłem na dół.


Zastałem tam wręcz egipskie ciemności. Wyciągnąłem telefon i włączyłem wbudowaną latarkę. Zobaczyłem trochę dziwnych, nieznanych mi urządzeń i dużych słoi pod ścianami, poza tym masę papierów i notatek, jednak nie zwracałem na nie uwagi, skupiłem się na szukaniu Andżeliki, lub chociaż jej śladu w tym obszernym podziemiu. Poza tym było masę rzeczy typowych dla piwnic, czyli jakieś stare przetwory, wina i tym podobne.

W końcu w oddali moim oczom ukazało się coś na kształt dużej, szklanej, półprzeźroczystej wanny. Wychodziły z niej jakieś gumowe rurki i biegły w ciemność. Jednak przez półprzeźroczystą ścianę wanny zobaczyłem że jest w niej coś co wygląda na leżącego w środku człowieka. Podbiegając do pojemnika poczułem ostry i drażniący zapach. W środku leżała Andżelika, w pełni zanurzona, nie oddychała.

Moje najgorsze obawy się potwierdziły. Upadłem na kolana, myśli wirowały mi w głowie. Dlaczego? Jak? Tysiące pytań. Zacząłem płakać. Wciąż klęcząc oparłem się o stół stojący przy wannie. Była na nim lampa naftowa i zapałki. Zdjąłem klosz lampy, jednak nie mogłem go utrzymać w drżących dłoniach, więc upadł na posadzkę i się rozbił. Zaświeciłem lampę bez klosza. Dostrzegłem że obok leży sfatygowana fotografia. Byłem na niej ja i Andżelika, kiedy jeszcze byliśmy dziećmi. Rozpłakałem się jeszcze bardziej i zacząłem krzyczeć ze złości i bólu.

Nachyliłem się nad wanną i zanurzyłem dłonie w nieprzyjemnie pachnącym płynie aby wyciągnąć z niego swoją przyjaciółkę z dzieciństwa. Płyn ów na pewno nie był wodą. Kiedy wyciągnąłem ją ze środka i położyłem na kolanach, przycisnąłem jej martwe ciało i głowę do swojej piersi. Kołysałem się z nią płacząc i pytając dlaczego musiała umrzeć.

- Wszystko co żyje musi umrzeć, ale moja śmierć jest inna.

Na początku wydawało mi się że zmysły i rozum odmówiły mi posłuszeństwa, ale później poczułem ruch ciała które trzymałem w ramionach, a następnie otwarły się powieki Andżeliki odsłaniając jej zamglone oczy.

- Czy to jest koszmar? – wybełkotałem.

- Mnie też czasami wydaje się że wszystko jest tylko niekończącym się koszmarem – odpowiedziała Andżelika.

- A więc to sen? – zapytałem przez łzy.

- Niestety nie – odpowiedziała spokojnie.

- W takim razie co? Dlaczego nie żyłaś, a teraz żyjesz?

- Nie żyję, ani teraz, ani przed chwilą, ani przez kilka ostatnich dni które spędziliśmy razem.

Ucichła i położyła moją dłoń na swojej tętnicy szyjnej. Nie było czuć pulsu, a ja milczałem, nie wiedząc co mam powiedzieć, tym bardziej że nawet nie wiedziałem co o tym mam myśleć.

- Nie żyję od wielu lat – ciągnęła dalej Andżelika. – Kiedy miałam 21 lat utonęłam w studni przy dworze. Tomasz traktował mnie jak swoja córkę, i kiedy strażacy wyciągnęli mnie martwą ze studni, zabrał mnie do tej piwnicy. Pamiętasz że nie pozwalał nam tutaj wchodzić, prawda? Otóż to jego pracownia, i w tym miejscu prawie udało mu się pokonać śmierć. Prawie. Wróciłam do życia, jednak jestem martwa, i większość czasu muszę spędzać w formalinie. Zauważyłeś na pewno mój chłód, moje dziwne oczy i trudność w mówieniu. To wszystko przez śmierć. Ty jesteś mężczyzną po trzydziestce, a ja mam wciąż 21 lat. Później Tomasz umarł, wyprawiliśmy mu z Andrzejem pogrzeb. On oczywiście nie wie że ja nie żyję, myśli że jestem chora. Ale strażacy ze wsi widzieli że byłam martwa, ludzie zaczęli gadać, plotkować i coś podejrzewać. Wybacz że Ci o tym nie powiedziałam. Byłam taka szczęśliwa że przyjechałeś. Przepraszam. Ale myślę że teraz będę mogła spokojnie umrzeć, już tak naprawdę, śmiercią ostateczną. A Ty wrócisz do swojego świata…

Opuściła głowę, a ja chwilę później przełamałem się i przemówiłem w końcu:

- Teraz Ci na to nie pozwolę! – powiedziałem łamiącym się przez płacz głosem, lecz stanowczym. – Teraz zostaniesz ze maną, a ja z tobą. I nie opuszczę cię, ani nie pozwolę odejść tobie. Chociażby nie wiem co. Andżelika, ja cię kocham!

Znów przytuliła głowę do mojej piersi, jedną ręką głaszcząc moja włosy, a drugą ściskając moją dłoń. Płakała, lecz z jej szklistych martwych oczu nie leciały łzy.

- Ja też cię kocham… - odpowiedziała.



KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ

(chociaż nie wiem czy będzie druga)



Advertisement