Creepypasta Wiki
Advertisement

Cała ta historia miała miejsce kilka lat temu. Mieszkam w niewielkiej miejscowości na Podkarpaciu, która swego czasu niczym nie wyróżniała się spośród innych. Od typowe małe miasteczko nieliczące więcej niż 1000 mieszkańców. Wiele zmieniło się parę lat temu kiedy do jednego z domów na uboczu wprowadziła się pewna trzyosobowa rodzina. Był to dwupiętrowy, niewielki budynek, odizolowany od reszty miasta długą drogą dojazdową, który lata świetności miał już dawno za sobą. Stał pusty od czasu śmierci poprzednich właścicieli, sporo czasu zajęło znalezienie na niego kupca, nieotynkowane ceglane ściany i blaszany dach, skutecznie odstraszały potencjalnych nabywców. W końcu jednak ktoś skusił się i do domu wprowadzili się nowi lokatorzy. Na początku ów ludzie byli bardzo towarzyscy i często widywano ich poza miejscem zamieszkania, wydawali się być szczęśliwi, z czasem jednak coraz rzadziej opuszczali swoją posesję. Nikt nie wiedział dlaczego.

Pewnego dnia z powodu nie płacenia rachunków, do ich drzwi zapukał urzędnik. Nikt nie odpowiadał. Dobijał się do nich bite 15 minut, nikt nie otworzył. Porządnie zdenerwowany zadzwonił w końcu po policję. Gdy weszli do domu, nie zastali w nim nikogo. Było to o tyle dziwne, że wszystko wyglądało tak jakby lokatorzy po prostu wyparowali. Wszystkie codzienne przedmioty: ubrania, dziecięce zabawki, naczynia, ułożone na swoim miejscu.

Jak wynikało z relacji jednego z policjantów: „Zaduch był tam taki, że ledwo dało się oddychać. Wszędobylski kurz spowodował, że gość z urzędu zaczął kichać, każdy przedmiot był nim pokryty. Przeszukaliśmy parter. W salonie pusto: biblioteczka, sofa, stolik i telewizor, wszystko nietknięte, na swoim miejscu. Na stole leżała gazeta, otwarta na jednej ze środkowych stron, widniała na niej data sprzed 2 tygodni, ona sama pokryta była identyczną warstwą kurzu co pozostałe rzeczy. W kuchni to samo, tu w oczy rzucił się jedynie zlew wypełniony brudnymi naczyniami, które podobnie jak wszystko wokół pokryte były tym pyłem. Inne pomieszczenia identycznie, żadnego bałaganu, śladów walki, krwi, nic. Tylko tumany kurzu.

Weszliśmy na piętro, urzędnik zdecydował się zostać na zewnątrz, bo od nieustannego kichania szlag go trafiał. Mój kolega sprawdził sypialnię dorosłych, mi przypadł pokój dzieciaka. W nim to samo: żadnych śladów, poza porozrzucanymi na dywanie zabawkami. Z relacji kumpla wynikało, że pomieszczenie dorosłych wyglądało identycznie. Był to widok bardzo niepokojący.  Wyglądało to tak jakby w środku dnia domownicy po prostu wyparowali.” Nazajutrz zostały zorganizowane poszukiwania zaginionej rodziny. Zaangażowano nawet policjantów z psami tropiącymi. Przeszukano cały teren wokół willi, łąkę oraz zagajnik rosnący na lewej stronie posesji i drogi dojazdowej. Rodziców i dziecka nigdy nie odnaleziono.

Od tego czasu dom zyskał sobie w okolicy złą sławę. Miejscowi unikali go jak ognia, w obawie przed... czymś, nikt nie był w stanie odpowiedzieć czym. Jakiś czas później, na zakręcie oddalonym kilka kilometrów od miasta miał miejsce wypadek. Poszkodowanego kierowcę, mężczyznę w średnim wieku, odwieziono do naszego szpitala. Moja znajoma pracowała w nim jako pielęgniarka, tak się składa, że zajmowała się właśnie tym pacjentem, była więc w stanie zdać mi relację z tego co się działo. Ranny facet obudził się po kilku dniach, zdezorientowany i przerażony, uspokoił się gdy poinformowano go, że jest w szpitalu. Zapytany czy coś pamięta, odpowiedział:

„Jechałem właśnie do miasta by odwiedzić rodzinę. W czasie jazdy poczułem silną potrzebę natury fizjologicznej. Zajechałem więc do jednej z bocznych dróg, pokonałem jakieś sto metrów. Wyszedłem z auta i wkroczyłem w las. Odszedłem kawałek, załatwiłem swoje sprawy, odwróciłem się chcąc wrócić do auta, wtedy za plecami usłyszałem trzask. Instynktownie odwróciłem głowę, wtedy ją zobaczyłem. W głębi lasu, kilkanaście metrów ode mnie stała kobieta, była przeraźliwie chuda, miała czarne pozlepiane włosy opadające na ramiona, jej skóra była biała jak kreda. Mimo, że nie widziałem jej oczu, czułem na plecach jej przeszywające spojrzenie. Stałem tak przez kilka sekund, w całkowitym szoku, zaraz jednak rzuciłem się do ucieczki. Wskoczyłem do auta, jednym ruchem zapalając silnik. Gdy podniosłem głowę znad kierownicy, ta sama kobieta stała tuż przed maską mojego samochodu. Nacisnąłem gaz, naprawdę się przestraszyłem, chciałem jak najszybciej opuścić to miejsce...” Mężczyzna urwał. Moja znajoma przysłuchiwała się tej historii z niepokojem. Podobnie jak pozostali mieszkańcy pamiętała zdarzenie sprzed kilku miesięcy. Wiedziała też, że prócz drogi dojazdowej do niesławnej posesji, nie ma tam żadnych innych odchodzących bocznych uliczek.

Sprawa ta przeszła bez echa, historię pechowego kierowcy znaliśmy tylko ja i moja znajoma. Kolejne tajemnicze zdarzenie miało miejsce w listopadzie, kiedy jeden z miejscowych nastolatków wraz z kumplami ze szkoły postanowili wybrać się do feralnego domu, w poszukiwaniu mocnych wrażeń. Nie omieszkali obwieścić swoich planów na miejskiej grupie facebook-owej, ostatni post opublikowali 8 listopada, zawierał jedno słowo: „Wyruszamy!”. Gdy chłopcy nie wrócili na noc do domów, lokalna społeczność zaangażowała się wraz z policją w poszukiwania zaginionej trójki nastolatków, dwóch z nich znaleziono na ganku posesji, byli nieprzytomni. Ostatniego znaleziono na piętrze w pokoju dziecięcym, siedział skulony w kącie, kiwając się wprzód i w tył, powtarzając w kółko: „Kobieta bez twarzy.” „Zostaw mnie.”.

Minęło półtora roku od tamtych wydarzeń, nie wiem jak sytuacja chłopaków wyglądała później, bowiem wraz z rodzinami wyprowadzili się wkrótce potem. Podobno okolica miała na nich zły wpływ. Z tego co udało mi się dowiedzieć jeden z nich dalej jest pod stałą kontrolą psychiatry, co z tymi którzy byli nieprzytomni? Tego niestety nie wiem, po przeprowadzce urwał się wszelki kontakt z ich rodzinami. Cała ta sytuacja była na tyle przerażająca, że urząd gminy postanowił ogrodzić teren wokół posiadłości dwumetrowym płotem. 

Wydawało się, że na tym zakończy się cała historia nawiedzonego domu. Czas mijał, a życie wróciło do względnej normalności. Posiadłość stała się tematem tabu, nikt nie chciał nawet o niej wspominać, by złe fatum nie przeszło na rozmówców, bądź ich rodziny. Wkrótce sytuacja znów miała się zmienić. Pół roku temu ni stąd ni zowąd pojawił się inwestor z innego województwa, chcący postawić w okolicy supermarket. Udał się do budynku rady gminy by ustalić miejsce powstania nowego sklepu, domyślacie się, jakie miejsce wybrał? No właśnie. Ciekawe jest to, że urzędnicy kilka razy usiłowali odwieść go od tej decyzji, pokazując mu alternatywne lokalizacje, które ich zdaniem dawałyby większe zyski. Tłumaczyli, że to miejsce nie jest zbyt popularne wśród mieszkańców, i że zapewne obroty będą wyjątkowo niskie. Facet pozostał niewzruszony. Do tej pory zastanawiam się dlaczego był tak uparty?

Tydzień później sprowadzono na miejsce firmę budowlaną z Krakowa, z racji że projekt był spory zdecydowano o postawieniu na miejscu kilku baraków dla robotników, by nie trzeba było się codziennie fatygować z miasta. Ludzie z okolicy w tym ja, śledzili postępy budowy, na początku wszystko przebiegało bardzo sprawnie. Kanciapy zostały postawione w dwa dni, sprzęt został przetransportowany wkrótce później. Miejscowi przyglądali się temu z niemałym zainteresowaniem, czyżby złe moce w końcu opuściły ten przybytek? Niestety, przeliczyliśmy się.

Problemy zaczęły się kiedy uruchomiono sprzęt, a właściwie próbowano. Za każdym razem coś nie działało. A to silnik w koparce nie zapalał, a to zerwała się gąsienica, a to zepsuło się ramię. Doszło do tego, że w ciągu tygodnia nie zrobiono nic. Inwestor musiał być nieźle zdenerwowany, bo postanowił złożyć wizytę budowlańcom. Byłem tam kiedy przyjechał. Czarny Mercedes klasy A zajechał na teren posesji, gość wyskoczył z auta jak oparzony, zaczął się wydzierać, nie słyszałem dokładnie co mówił, wyłapywałem jedynie pojedyncze słowa. Wykrzykiwał coś o terminach, kosztach i o tym, że zaraz ich zwolni. W końcu podszedł do niego brygadzista, zaczęli rozmawiać. W pewnym momencie właściciel terenu wziął w ręce leżący na ziemi ciężki młot, kierując swe kroki do dobudowanego z boku domu tarasu. Robotnik starał się powstrzymać inwestora, ten jednak nie słuchał. Wziął spory zamach po czym z całej siły uderzył w podporę. Stara, zbutwiała belka nośna złamała się natychmiast. Mężczyzna pociągnięty ciężarem narzędzia runął na ganek. W tym momencie cała konstrukcja zawaliła się. Gość został przysypany warstwą drewnianych belek, tynku i szkła. Pracownicy przyglądali się temu zdarzeniu w osłupieniu, stali tak chwilę, potem jeden z nich pobiegł gdzieś. Wtedy wkroczyłem na teren posesji po raz pierwszy. Podbiegłem do budynku, chcąc pomóc odgruzować nieszczęśnika. Niecały kwadrans później na miejsce przybyła straż pożarna i karetka. Wspólnie usunęliśmy resztę zawalonego tarasu. Na próżno.

Facet był martwy, lekarz nawet nie musiał sprawdzać. W brzuch denata wbita była spora, drewniana belka, z rany wypływała krew, mieszając się z pyłem z gruzowiska, którym pokryte było ciało, całe podrapane i posiniaczone. Twarz wykrzywiona była w grymasie zdziwienia i przerażenia. Nie byłem przygotowany na ten widok, musiałem się odwrócić, spojrzałem w stronę lasu. Wtedy zobaczyłem ją. Kobieta, średniego wzrostu o czarnych włosach, ubrana była w długą zniszczoną, szarą suknię. Patrzyła na mnie, była blada,  przeraźliwie blada, stała daleko, nie mogłem dostrzec szczegółów.

Nagle poczułem uścisk na ramieniu, odwracając się niemal podskoczyłem. Stał za mną lekarz, zapytał czy wszystko w porządku. Musiałem być równie blady co owa kobieta. Przytaknąłem, zaś gdy ponownie skierowałem wzrok na zagajnik, kobiety już nie było. Nie czekając dłużej udałem się w stronę miasta. Co chwila oglądałem się za siebie. Cały czas miałem wrażenie, że ona mnie obserwuje.

Wróciłem na budowę nazajutrz tym razem jednak nie wchodziłem na teren posesji, jednak nawet zza płotu widziałem jak robotnicy zbierają stamtąd sprzęt. Trudno im się dziwić, nie ma zleceniodawcy, nie ma pieniędzy, nie ma sensu dalej tu siedzieć. W sumie jedyne co zrobili to zniszczenie tarasu. Dla mnie jednak te wydarzenia miały dużo poważniejsze konsekwencje.

Miało to miejsce parę dni temu. Tej nocy nie spałem dobrze, obudziłem się w środku nocy. Położyłem się ponownie, jednak nie mogłem zasnąć. Postanowiłem zrobić sobie herbatę, wyszedłem z sypialni kierując kroki do kuchni, zaspany wyjąłem opakowanie z szafki, nastawiłem wodę i przez chwilę rozmyślałem nad perspektywą zmiany miejsca zamieszkania, było to związane ze zmianami w kursach autobusowych, ogólnie dość skomplikowana sytuacja. Zalałem saszetkę, wypiłem kilka łyków, od razu poczułem się lepiej. Dopiłem napar do końca, po czym udałem się z powrotem do łóżka. Gdy wszedłem do sypialni w oknie zobaczyłem ją, tą samą sylwetkę, którą widziałem w posiadłości pół roku temu. Stała do mnie tyłem. 

Musicie coś o mnie wiedzieć. Mieszkam w niewielkim bloku. Na 3. Piętrze. Nie mam balkonu.

Wyobraźcie sobie taką sytuację, wracacie właśnie z pogrzebu bliskiej osoby, kogoś kogo dobrze znaliście, wiedzieliście jak zmarła. Wchodzicie do swojego domu i zastajecie tę osobę siedzącą przy stole i popijającą kawę. Podobne uczucie towarzyszyło mi gdy zobaczyłem sylwetkę tej kobiety, wpatrywałem się w to okno nie wiem nawet jak długo. Postać w pewnym momencie rozpłynęła się w powietrzu.

Nie wiem czy całe opakowanie leków nasennych nie zwaliłoby mnie wtedy z nóg, serce biło jakbym właśnie skończył maraton jeszcze długo po tym jak owa sylwetka znikła. Gdy jako tako doszedłem do siebie zadałem sobie proste pytanie. Co ja teraz mam robić? Zignorować to? Udać się do egzorcysty? Wyprowadzić się? Nie wiedziałem...

Po dłuższym namyśle zdecydowałem dowiedzieć się więcej informacji o tej tajemniczej rezydencji duchów. Oczywiście w Internecie prócz nagłówków o zaginięciu rodziny, odnalezieniu nastolatków i śmierci inwestora, nie znalazłem niczego czego bym już nie wiedział. Udałem się więc do Rzeszowa, konkretniej do biblioteki. Wypytałem o książki dotyczące historii województwa. Dostałem sporą stertę ksiąg wszelakich, sięgających niemalże czasów Piastów. Oczywiście autorów współczesnych.

Siedziałem nad nimi dobrych kilka godzin szukając w spisach treści jakiejkolwiek wzmianki o mojej okolicy. W końcu znalazłem coś. Historia dotyczyła połowy XVII wieku, konkretniej, czasów potopu szwedzkiego. Według zapisów autora w miejscu gdzie teraz stała rezydencja, kiedyś znajdował się niewielki, drewniany dworek szlachecki. W 1659 r. jego właściciela oskarżono o konszachty ze Szwedami. Partyzanci dokonali krwawego odwetu. Pewnej nocy przybyli do dworku z pochodniami, zabarykadowali drzwi i podłożyli ogień. Dom szybko pokrył się płomieniami. W pewnym momencie na balkonie pojawiła się córka szlachcica. Na jej twarzy malowało się przerażenie. Widząc zgromadzony tłum, zaczęła w szale wypowiadać w ich stronę siarczyste obelgi i przekleństwa. W końcu pożar dotarł na drugie piętro, wtedy to zdesperowana dziewczyna wyskoczyła z balkonu. Część ze zgromadzonych nie zamierzała jednak zostawić jej przy życiu, wzięli jedną z pochodni i przypalili dziewczynie twarz. Tej nocy krzyk bólu i cierpienia długo roznosił się po okolicy. Według podania kobieta tuż przed śmiercią ostatkiem sił rzuciła na oprawców klątwę, jakoby dopóty jej ciało pozostanie w tym miejscu, dotąd ich rody będą cierpieć. Zgromadzeni nad nią kaci chyba nie wzięli jej słów na poważnie, bowiem wkrótce później ciało zostało zakopane w lesie za posesją, dziewczynie poskąpiono nawet krzyża. Dom spłonął zaś doszczętnie. Później partyzanci rozpierzchli się po okolicy lub wyjechali, teren zaś popadł w ruinę, nikt bowiem nie chciał tam zamieszkać. Mijały lata. Po drugiej wojnie światowej dom ten zakupiła pewna rodzina z Małopolski, zbudowali nowy budynek. Mieszkali tam długo, zaś ostatni spadkobiercy zmarli dobre siedem lat temu.

Tak, to miało sens. W końcu ową kobietę widziałem na skraju lasu przy posesji, uświadomiłem sobie również, że miała na sobie koszulę nocną ubrudzoną sadzą, stąd jej szary kolor. Zrozumiałem też dlaczego te wydarzenia zaczęły dziać się dopiero teraz. Klątwa tyczyła się tylko potomków oprawców, do których niegdysiejsi właściciele najwyraźniej nie należeli. Dopiero wprowadzenie się trzyosobowej rodziny zapoczątkowało całe to pasmo nieszczęść. Nie zmieniało to jednak mojej niekomfortowej sytuacji, dowiedziałem się jedynie, że mój przodek miał na rękach krew tej dziewczyny, nic innego tego dnia w księgach nie znalazłem. Zirytowany postanowiłem nie wracać do mieszkania, zajechałem więc do jednego z okolicznych pensjonatów. Zapłaciłem za pokój, po czym udałem się na spoczynek. Liczyłem, że po wczorajszej nieprzespanej nocy, choć dzisiaj zażyję odrobiny snu. Cóż, myliłem się.

Miałem sen, właściwie koszmar. Znów byłem w tym domu, w salonie, jak na noc było całkiem jasno, mogłem spokojnie dostrzec meble w pokoju, wyjrzałem za okno. Posiadłość otaczała nieprzenikniona ciemność. Gdy odwróciłem się od szyby, znów ją zobaczyłem, stała w drzwiach. Wtedy po raz pierwszy widziałem jej twarz. Spalona skóra, cała w bąblach spłynęła częściowo na oczy, w ich miejscu zaś tkwiły dwie czarne jak węgiel dziury. Nie miała nosa, a jej usta były jakby połączone kolejnymi fałdami stopionej skóry. Patrzyłem na nią może z sekundę, a i tak ten obraz zapisał się w mojej pamięci. Po chwili rzuciła się na mnie z krzykiem. Wtedy się obudziłem, to jak widziałem ją w posiadłości, nawet to uczucie gdy zobaczyłem jej sylwetkę za oknem, było niczym przy strachu który czułem po tym koszmarze. Jakbym właśnie tracił resztki zdrowego rozsądku. Zrozumiałem, że choćbym nawet wyprowadził się z miasta, to przed nią nie ucieknę.

Od tamtego koszmaru minęło kilka dni, ten upiór nawiedza mnie niemal co noc puka w szyby, drapie po lustrze, zrzuca rzeczy z półek, to staje się nie do wytrzymania. Postanowiłem, że jutro udam się do tego lasu, poszukam miejsca spoczynku tej dziewczyny, a później wywiozę jej szczątki poza posesję. Nie wiem nawet czy wrócę, ale wiem za to, że jeśli nic nie zrobię to albo zginę albo skończę na oddziale zamkniętym szpitala psychiatrycznego. Boję się, ale chyba nie mam innego wyjścia. Prawda?

Advertisement